Publikacje

Prawnik kontra artystka
06.11.2025
W skrócie
Kiedy artystka z reprodukcją „Słoneczników” van Gogha wpadła do mojej kancelarii z pomysłem sprzedawania kopii jako własnych dzieł, wiedziałam, że czeka mnie barwna rozmowa.
Opowiedziałam jej, że prawo autorskie to nie kaganiec dla twórców, lecz znak drogowy, który pozwala sztuce poruszać się uczciwie po rynku.
Bo między wolnością ekspresji a granicami prawa jest cienka linia – czasem rozlana kawą na kodeksie.
Jest piątek, godzina 16:37, wsiadam do samochodu, dzwoni telefon. Odbieram.
- Pani mecenas? - słyszę w słuchawce
- Tak – odpowiadam raz jeszcze się przedstawiając.
- Otrzymałam numer do Pani od mojego kolegi lekarza, któremu malowałam obrazy do gabinetu. Czy mogę podejść do Pani kancelarii?
- Wie Pani, w zasadzie to kończę już pracę… - nie zdążyłam dokończyć zdania
- A ja dopiero zaczynam - odpowiedziała rechocząc ze śmiechu i dodała: Wie Pani, my artyści pracujemy, kiedy chcemy i skąd chcemy, nie ma takiej siły, która narzuci nam sztywny harmonogram pracy, to zabija naszą twórczość.
- Rozumiem… - odpowiedziałam.
- To jak, mogę być za 15 minut? – zapytała
Zgodziłam się, nie wiem czy dlatego, że chciałam jej pomóc prawnie, czy też byłam po prostu ciekawa jaką jest osobą i co ma mi do przekazania. Zaintrygowała mnie. Motywy doboru klientów mogą być przecież różne, tak jak i wyroki sądu.
Puka do drzwi. Kogo się spodziewam? Kobiety temperamentnej w płaszczu ubrudzonym farbą olejną, która ledwo odeszła od sztalug. A kogo widzę? Elegancką panią, która pod pachą trzyma rulon z reprodukcją „Słoneczników” van Gogha i woła już od wejścia:
- Pani mecenas! Będę malować arcydzieła mistrzów. Kopie, reprodukcje, wariacje! I sprzedam je, jako swoje. Przecież to ja trzymam pędzel!
- Dobrze, spokojnie, proszę sobie usiąść, wszystko to omówimy – próbuję okiełznać jej zapał.
- Wie Pani zapewne, że istnieje coś takiego jak ochrona praw autorskich? – zapytałam retorycznie.
- Pani mecenas, o czym mowa, to moje dzieła i moja kreska, nie do podrobienia, to ja jestem artystką, a obrazami innych tylko się inspiruję.
Wytłumaczyłam klientce, że kwestia praw autorskich jest nieco bardziej skomplikowana. Każdemu twórcy przysługują osobiste i majątkowe prawa autorskie. Te osobiste są niezbywalne, można rzec wieczne. Natomiast majątkowe, czyli prawa do korzystania z dzieła, są ograniczone czasowo i mogą być przeniesione na inną osobę. Co to oznacza w praktyce? Zasada jest taka, że autorskie prawa majątkowe wygasają z upływem 70 lat od śmierci twórcy, a więc dzieła artysty w tym wypadku należą już do domeny publicznej. Wtedy kopia van Gogha, Rembrandta czy Matejki nie narusza niczyich praw. Ale…jeśli maluje Picassego czy Beksińskiego, których śmierć przypada na bliższe dekady, prawa nadal obowiązują. I tu zaczyna się ryzyko. Aha, i nie może Pani sprzedawać takich obrazów jako oryginałów! Zawsze musi Pani oznaczyć obraz jako reprodukcji. Gdyby napisała Pani tylko swoje imię, bez adnotacji, że to kopia, można by uznać, że próbuje Pani sprzedać je jako własne dzieło, a w takim przypadku naraziłaby się Pani nawet na odpowiedzialność karną.
- Ale przecież każdy widzi, że to słoneczniki, a nie mój wymysł! – protestuje.
Niestety, prawo nie zna kategorii „każdy widzi”. Musi być jasno: „Kopia własnoręczna według van Gogha” albo „Reprodukcja inspirowana X”. To nie zabija sztuki - to daje jej uczciwe ramy - dodałam.
- Dobrze! Mam pomysł! Będę kopiować artystów żyjących, kto tam będzie wiedział, jakie obrazy maluje uliczny malarz z Kreuzberga. Jego sztukę mogą znać co najwyżej bezdomni nocujący na ulicach Berlina.
Musiałam uświadomić klientkę, że w przypadku artystów żyjących, a także takich, którzy zmarli mniej niż 70 lat temu, ich prace są objęte pełną ochroną prawa autorskiego. To oznacza, że nie wolno tworzyć reprodukcji w celu zarobkowym bez zgody twórcy. Jeśli pani to zrobi, ryzykuje pani nie tylko pozwem cywilnym, ale i odpowiedzialnością karną. Ustawa przewiduje grzywnę, ograniczenie wolności, a nawet więzienie. A artysta, którego pani kopiuje, może pozwać o odszkodowanie.
- Więzienie? Za malowanie? Toż to brzmi jak manifest artystyczny! - parsknęła artystka.
Wyjaśniłam dalej, że jedyna droga do legalnego zarabiania na reprodukcjach żyjących twórców to umowa licencyjna.
Malarka przewraca oczami, rozlewa mi kawę na kodeks i mówi:
- Pani mecenas, sztuka nie znosi kagańca!
- Sztuka nie, ale rynek i sąd - już tak - odpowiadam spokojnie.
Całe życie byłam rebeliantką i anarchistką Pani mecenas, sprzeciwiałam się systemowi, właściwie stąd czerpię siłę do tworzenia. Prawo to kajdany, które zabijają moją twórczość. A jak powtarzał Kurt Cobain „Sztuka to ekspresja. A w ekspresji trzeba mieć 100% wolności. A w naszą wolność wyrażania sztuki ktoś się wyraźnie wpier…” - proszę wybaczyć moje słownictwo.
Bo prawo autorskie to nie kaganiec, tylko znak drogowy. Może Pani malować, co dusza zapragnie. Ale jeśli chce Pani zarabiać, klient musi wiedzieć, czy kupuje oryginalną twórczość, czy kopię mistrza - odpowiedziałam.
- Dobrze, napiszę na odwrocie: „to nie Van Gogh, tylko ja” - zamanifestowała.
I na tym polega cała przewrotność artystów: chaos, pasja, szaleństwo. A naszym zadaniem - prawników - jest dorzucić do tej palety choć odrobinę porządku.